Doświadczenia zawodowe. Cz. 1

Doświadczenia zawodowe. Cz. 1

Gdybym nie pracowała po 18 godzin na dobę, to na pewno częściej pisałabym na tym blogu, ale jest jak jest. Niedługo skończę rozwijanie mojej działalności, więc może trochę odetchnę. Mam przynajmniej taką nadzieję, a że nadzieja matką głupich, to każdy wie.

Dobrze, następny post będzie poświęcony ciekawym słówkom, a dzisiaj rozpoczynam pisanie o moich doświadczeniach dydaktycznych. Mam ich bardzo dużo i jestem bardzo szczęśliwa, że je zdobyłam. Nauczanie to moja pasja i cieszę się z każdej przygody. Lubię przygotowywać materiały dydaktyczne. Mam taki arsenał materiałów, że niedługo chyba poszukam większego mieszkania. Postaram się kiedyś napisać o materiałach dydaktycznych. Posługuję się głównie niemieckimi, angielskimi i polskimi podręcznikami.

Na początek chciałabym opisać, z jakimi uczniami mam doświadczenia dydaktyczne. Piszę o mojej pracy tutaj w Niemczech. O uczeniu przez Skypie napiszę innym razem.

a) Polska – wiadomo, że w Niemczech Polacy to ogromna mniejszość narodowa. Gdyby tak wszyscy w moim mieście chcieli się uczyć, to byłabym bogata. Niestety, większość jest tym kompletnie niezainteresowana i wystarczy im, kiedy dukają. Kiedy muszą pójść do lekarza albo do urzędu, to proszą kogoś, kto zna język i może tłumaczyć. Trzeba ich cały czas prowadzić za rączkę jak dzieci. Sama to wiem, bo przecież nieraz tłumaczę takim osobom. Kiedy ktoś jest sam, to jeszcze ujdzie, ale kiedy są dzieci, to jest przecież więcej do załatwienia. Niezmiennie dziwi mnie, że takim osobom nie zależy, żeby np. dogadać się z nauczycielami swoich dzieci. Żyją w tym kraju, znając tylko wybrane słowa i zwroty. Sama znam osoby, które są tutaj 25 lat i znają dosłownie kilka zdań po niemiecku. Koszmar. Mam znajomego Polaka, który jest dekarzem i mógłby zarabiać świetne pieniądze, gdyby znał język, ale mu nie zależy. Ma pracę na pół etatu i ciągle narzeka. Jest w Niemczech od prawie roku i nawet dni tygodnia jeszcze nie umie. Koszmar, ale już naprawdę nic mnie nie zdziwi. Takie osoby mają nastawienie: „mi już nic nie pomoże”. Jasne, że nie, jeśli wolisz olewać sprawę i liczyć na to, że Niemcy będą gestykulować albo pokazywać ci obrazki.

Są jednak też ludzie, którzy chcą się nauczyć tego języka, żeby normalnie porozumiewać się z Niemcami i najbardziej lubię uczyć takie osoby, bo wtedy czuję, że moja praca ma sens. Moi uczniowie w większości pracują fizycznie, ale mimo to znajdują czas na lekcje i to mnie cieszy. Ucząc, muszę się oczywiście nastawiać na język codzienny, a nie na żadne abstrakcje.

Mam w tym tyle doświadczenia, że mogę powiedzieć, że najgorzej jest wyjechać do obcego kraju, nic nie umiejąc. Wtedy takie osoby powtarzają po Niemcach to, co wydawało im się, że usłyszały i wychodzą głupoty. Takim osobom strasznie trudno jest się nauczyć w miarę poprawnego języka. Nieraz uczą się latami, a i tak potem mówią po swojemu. Ciężko jest, kiedy nie miało się wcześniej żadnych podstaw i uczyło się ze słuchu. Dorośli to nie dzieci, które uczą się języka naturalnie. Potem często kłócą się ze mną, że słyszeli to czy tamto, a ja doskonale wiem, że źle zrozumieli i że Niemcy powiedzieli zupełnie coś innego.

Wielu moich uczniów chodziło wcześniej na kursy niemieckiego prowadzone w Volkshochschulen. Takie kursy są prowadzone przez Niemców. Większość z tych osób nic tam się nie nauczyła, bo ci nauczyciele nie mogli w żaden sposób porównać polskiego i niemieckiego oraz zwrócić uwagi na różnice, a na początkowym etapie jest to szalenie ważne. 

Poza tym uczę też polskie dzieci, które przyjechały z rodzicami do Niemiec będąc już w wieku szkolnym. Dzieci do wieku 10 lat załapują trochę szybciej, ale potem jest tylko trudniej. Obok języka ogólnego dochodzi język fachowy z poszczególnych przedmiotów, a niemiecki język fachowy jest dosyć specyficzny.

b) Niemcy – mam również niemieckich uczniów. Są to Niemcy, którzy chcą się uczyć języka polskiego. Teraz np. uczę polskiego jedną panią, która ma 77 lat. Nie pochodzi z Polski, nie ma tam rodziny, ale interesuje ją nasz język. Poza tym uczę również polskiego na uniwersytetach ludowych, ale o tym będzie osobny tekst.

c) Tajlandia – od dwóch lat uczę niemieckiego dziewczynę z Tajlandii. Teraz ma 18 lat. Poznałam ją w szkole, w której uczyłam. Ona mówi po niemiecku dobrze, nie ma żadnych problemów z porozumiewaniem się, ale robi błędy gramatyczne. Musi je wyeliminować możliwie w jak największym stopniu, żeby dobrze zdać maturę. Zrobiła skok z Realschule do Gymnasium, bardzo duże osiągnięcie. Bardzo trudno jest mi jej wytłumaczyć odmianę rodzajnika, bo w jej języku nie ma niczego podobnego. Trudno jest też z czasami, z końcówkami przymiotnika, z zaimkami i przyimkami. Bardzo trudno jest jej zrozumieć np. przyimki z celownikiem i biernikiem, bo w jej języku praktycznie w ogóle nie ma deklinacji. Mi też nie jest łatwo, bo nie znam tajskiego i nie mogę porównać. Mimo wszystko jednak sobie radzimy i moja uczennica zrobiła wyraźne postępy. Robi coraz mniej błędów gramatycznych i jej teksty są coraz lepsze.

d) Słowacja – może i słowacki jest w jakiś sposób podobny do polskiego, ale nie znam tego języka i nie odważyłam się robić porównań. Mój uczeń był w piątej klasie tutejszego gimnazjum. Ćwiczyłam z nim głównie deklinację rodzajnika i koniugację. Również zrobił duże postępy. Po niemiecku mówił dobrze, ale z błędami. Nie przeszkadzało mu to w życiu codziennym, dopóki nauczycielka niemieckiego nie zwróciła uwagi na błędy gramatyczne. Teraz już go nie uczę, bo rodzina przeprowadziła się do Frankfurtu.

e) Bułgaria – obecnie uczę 12-letnią dziewczynkę z Bułgarii, która jest w Niemczech od dwóch tygodni. Rodzice ją tutaj sprowadzili. W Bułgarii miała niemiecki przez 6 miesięcy, ale o wiele lepiej zna angielski. Tłumaczę jej więc po angielsku oraz stosuję wizualizację. Jeśli ją pytam „Do you know what Zeitung means?” i nie wie, to pokazuję gazetę. To samo robię z przedmiotami. Jeśli pojawiają się abstrakcyjne pojęcia, to na takie okazje znalazłam w Internecie słownik niemiecko-bułgarski, także nie ma problemu. Może nawet załapię coś po bułgarsku, nigdy nie zaszkodzi. Nie wiem jednak, jak długo będę ją uczyła, gdyż jej ojciec powiedział mi niedawno, że za jakiś czas chciałby z nią rozmawiać w domu po niemiecku, a na to ja absolutnie się nie zgadzam. A dlaczego? Z prostego powodu – on w każdym zdaniu robi błędy: w szyku zdania, w rodzajnikach, w odmianie czasownika. Przecież wtedy u jego córki błędy się tylko utrwalą! Poza tym w dydaktyce jest zalecane, aby rodzice rozmawiali ze swoimi dziećmi w języku ojczystym. Przecież dorośli i tak nie opanują języka obcego tak jak rodzimy użytkownik języka, więc po co uczyć dzieci błędów? Jeśli w rodzinie tej dziewczyny tak będzie, to ja zrezygnuję z jej uczenia i pieniądze będą mi obojętne. Dużo ważniejsze jest dla mnie, żeby moja praca nie szła na marne.

f) Indie – Hindusów też uczyłam i okazyjnie uczę. Podam tu przykład: mam znajomego Hindusa, który od dwóch lat twierdzi, że musi nauczyć się czytać i pisać po niemiecku, żeby zrobić tutaj prawo jazdy. Raz na 2 miesiące weźmie u mnie lekcję, więc wielkiej motywacji tutaj nie ma. Jego językiem ojczystym jest język pendżabski. Nie wiem dokładnie, co to za język, ale na pewno dziwny, skoro „mój” Hindus nad prawie każdą samogłoską stawia przegłos i w ogóle nie słyszy różnicy pomiędzy „o” a „ö”. On pisze tak dziwnie, że nie rozumiem, na jakich zasadach pisze to, co pisze i skąd biorą się litery w układzie takim, a nie innym. Próbowałam to ogarnąć, ale musiałabym dłużej nad tym posiedzieć i zapytać kogoś, co to za język. On mówi po niemiecku „ja być, ja mieć”. Nauczył się tego języka ze słuchu i stąd wiele problemów.

Wszystkie te doświadczenia na pewno mnie wzbogaciły i wzbogacają. Jeśli ktoś chce się uczyć, to ja na pewno potrafię go nauczyć. Musi tak być, skoro mam uczniów, którzy dojeżdżają do mnie 60 km w jedną stronę.

O moich doświadczeniach dydaktycznych napiszę jeszcze w zakresie: praktyki na studiach, praca w niemieckiej szkole, kursy polskiego w Volkshochschulen i uczenie poprzez Skype. Nie wiem kiedy, ale napiszę.

Traben-Trarbach. Cz. 5

Traben-Trarbach. Cz. 5

Dzisiaj ostatnia porcja zdjęć mojego miasteczka. Tak jak już wspominałam, bardzo je lubię. Jest tu kameralnie, bezpiecznie i czysto. Kameralnie nie jest może tylko w sezonie, kiedy jest dużo turystów. Wtedy nie jest łatwo przejść przez centrum miasta. Teraz trwa sezon i od razu to widać.

Nie lubię też wąskich uliczek. Najgorzej jest, kiedy ciężarówki przejeżdżają przez miasto. Wtedy od razu robi się swoistego rodzaju korek. Nie ma żadnego objazdu czy obwodnicy. Na szczęście na Mozeli jest budowany drugi most, żeby trochę odciążyć miasto. Będzie gotowy w 2016.

To, czego nie lubię, to również brak publicznych środków transportu. Jakieś tam autobusy są, ale rzadko jeżdżą. Osoba, która nie ma samochodu, zdana jest na własne nogi. Ja zawsze chodzę wszędzie na piechotę. Przez to wiele możliwości jest dla mnie zamkniętych. Ludzie zawsze się dziwią, jak żyję tutaj bez samochodu. No cóż, ja też się dziwię. Problem jest jednak taki, że nie mam prawa jazdy i nie mam czasu go zrobić. Teraz już nawet nie chcę, bo się przyzwyczaiłam. Kiedy prowadziłam kurs polskiego w mieście oddalonym o 22 km, to musiałam wyjść z mieszkania o 15:00, a kurs zaczynał się o 18:00. Musiałam jednak dojechać tam pociągiem z jedną przesiadką, a potem jeszcze dotrzeć autobusem do celu. Nie mówiąc już o tym, że byłam w domu bardzo późno. Nieraz czekałam na dworcach, kiedy pociągi się spóźniały. Dlatego zawsze mam przy sobie książkę, którą wtedy czytam. Pod względem przemieszczania się nie jest łatwo, ale przyzwyczaiłam się i nic mnie nie zatrzyma.

Gdy kiedyś miałam jeszcze czas, to lubiłam siedzieć nad rzeką i obserwować ptaki. Teraz już nie mam takiej możliwości, bo mam za dużo pracy. Tak właściwie mam kilka prac, więc nie zostaje mi ani minuta wolnego czasu.

Przyjechałam do tego miasta tylko na rok i nie spodziewałam się, że zostanę tutaj tak długo i że właśnie tu siebie odnajdę. Że osiągnę to, co było jednym z moich celów życiowych, czyli niezależność i możliwość decydowania o sobie. Mam taką osobowość, że muszę o wszystkim decydować sama. Nie dam sobie niczego narzucić. Ja decyduję, kiedy pracuję. Cieszę się, że ten stan osiągnęłam w wieku 27 lat. Cudowna jest świadomość, że już nic nie muszę. Robię tylko to, czego chcę. Nie muszę pracować od 8:00 do 16:00.

Nie wiem, ile jeszcze tu zostanę. Może pół roku, a może 5 lat, ale na pewno zawsze będę wspominać to miasteczko z wielkim sentymentem.

 

Traben-Trarbach. Cz. 4

Traben-Trarbach. Cz. 4

Już kiedyś pisałam, co lubię, a czego nie lubię w moim mieście. Tu tak naprawdę wszystko jest napisane:

Bez samochodu, ale z powodzią

Moje życie tutaj jest bardzo zabawne (na różne sposoby), szybkie i szalone. I pomyśleć, że zawsze byłam domatorką, która chciała zostać z rodzicami i nigdy nie planowała wyprowadzki z rodzinnego domu. Wszystko było takie nieoczekiwane, było tyle szczęśliwych przypadków.

Jestem straszną pracoholiczką. Jeszcze nigdy nie zrobiłam urlopu i nie mam takiego zamiaru. Nawet kiedy odwiedzam moją rodzinę, to pracuję. Nie umiem inaczej. Wiem, że to źle, ale kiedy mam godzinę wolną, to znajduję sobie coś do roboty. Zawsze coś się znajdzie, o to nietrudno.

Mam naprawdę dużo pracy. Oprócz mojej działalności zawodowej wykonuję również drugi zawód, którego uczę się od pół roku. Poza tym cały czas chcę się rozwijać. Dlatego uczę się francuskiego. Chciałabym robić wiele innych rzeczy, ale doba jest na to wszystko za krótka. Poza tym cały czas pomagam Polakom, którzy mnie znają. Są to osoby w większości wcale albo bardzo kiepsko znające niemiecki. Praktycznie codziennie idę z kimś do urzędu, do lekarza, wykonuję w czyimś imieniu telefony, załatwiam coś za kogoś albo tłumaczę. W większości nie dostaję za to pieniędzy, ale jeśli ktoś potrzebuje mojej pomocy, to nigdy nie odmawiam. Przykładowo dzisiaj: rano byłam w szkole oddać podręczniki syna moich znajomych, potem miałam u siebie w domu 2 lekcje, następnie zadzwoniłam dla znajomej do Caritasu, kolejno pobiegłam do Jobcenter, żeby tłumaczyć znajomej na spotkaniu z urzędnikiem. Potem oczywiście dalej praca. Nudów nie ma.

Oto widok na moje miasto ze wsi zwanej Starkenburg:

I kolejne zdjęcia:

Traben-Trarbach. Cz. 2

Traben-Trarbach. Cz. 2

Moje miasteczko leży w dolinie rzeki między wzgórzami. Jak już pisałam, widoki są bajkowe. Miasteczko ma niewiele ponad 5.000 mieszkańców. Największą mniejszością narodową są tu Polacy (często pracujący na winnicach), poza tym są również Turcy, Rosjanie, Włosi, Anglicy i Holendrzy. Anglicy i Holendrzy oczywiście nie przyjeżdżają tutaj do pracy. Kupują tu sobie domy i sprowadzają się najczęściej na emeryturę, gdyż podoba im się okolica.

W mieście jest bardzo dużo restauracji i hotelów, wszystko dla turystów. Wiele restauracji jest zamkniętych na okres zimowy. Turyści są tu ważnym źródłem utrzymania. W sezonie jest ich bardzo dużo, trudno jest przecisnąć się wtedy przez główne ulice. Na ulicy najczęściej słychać wtedy, oprócz niemieckiego, francuski, niderlandzki i angielski.

Region utrzymuje się z uprawy winorośli i produkcji wina. W moim mieście jest bardzo dużo winnic, ciągle widać napisy „Weingut”, „Weinkeller”, „Weinkellerei”, „Weinstube”,
„Weingeschäft”

itp. W sezonie dużo Polaków przyjeżdża na zbiory, dużo pracuje tutaj również na stałe. Właśnie produkcja wina jest również czynnikiem przyciągającym turystów. Winnice sprawiają, że widoki są tu takie piękne.

Położenie nad Mozelą również jest atrakcją turystyczną, gdyż turyści udają się na rejsy licznymi statkami. Kolejną atrakcją są szlaki wędrowne, z których rozciągają się śliczne widoki.

To, co mi się w moim mieście za bardzo nie podoba, to wąskie uliczki. Dużo ulic jest jednokierunkowych. Trudno jest się z kimś minąć. Żeby jeździć tu na rowerze, trzeba mieć wprawę.

Podoba mi się, że jest tu spokojnie, cicho i czysto.

Moje miasto ma liczne zabytki, przede wszystkim śliczne budynki w stylu secesyjnym oraz ruiny zamku. Wiele restauracji mieści się w zabytkowych piwnicach. W miejscowościach nad Mozelą jest wiele zamków (tzw. „Burgromantik”).

 

Traben-Trarbach. Pierwsza porcja

Traben-Trarbach. Pierwsza porcja

Dzisiaj przedstawiam pierwszą część zdjęć mojego miasteczka, w którym mieszkam od 3 lat (aż trudno w to uwierzyć!). Żeby je polubić, trzeba je dobrze poznać, bo jest bardzo specyficzne. Bardzo je lubię, ale równocześnie wiele rzeczy mnie denerwuje. Oczywiście napiszę na ten temat coś więcej. Gdybym tylko miała czas, to zrobiłabym to dzisiaj, ale jak zwykle mam robotę.

Traben-Trarbach leży w landzie Nadrenia-Palatynat (Rheinland-Pfalz), w pd.-wsch. Niemczech. Niedaleko mamy do Luksemburga i do Francji. Miasteczko położone jest nad Mozelą. Od rzeki wiele tu zależy. To ona dzieli miasto na pół – stąd nazwy Traben i Trarbach. Ja mieszkam w Trarbach.

Zdjęcia te zostały zrobione przeze mnie 2 lata temu. Od tamtego dnia nie miałam czasu zrobić nowych, ale niewiele się tu zmieniło. W oczy na pewno rzuca się ta bajkowa okolica, w jakiej mieszkam. Tak, czasem czuję się jak bohaterka powieści. Szanse, że kiedyś ukaże się jakaś powieść o mnie, są jednak nikłe, gdyż nie mam czasu na jej napisanie. Może po mojej śmierci ktoś odkryje jednak mój pamiętnik, no ale do tego czasu to jeszcze z 70 lat upłynie, bo zamierzam długo żyć, żeby się ze wszystkim wyrobić. Dobrze, do dzieła więc. Moje miasteczko jest bardzo ciekawe, kiedyś był tu nawet Goethe, o czym na pewno napiszę. Lubię obecną tu wszędzie naturę. Położenie w dolinie rzeki między wzgórzami jest cudowne. Nawet w centrum miasta słychać śpiew ptaków, wszędzie są drzewa, a wieczorem można zobaczyć na wzgórzach dziki, które wcale nie boją się ludzi (ale ludzie ich tak).

Na pewno opublikuję zdjęcia z ciekawych miejsc w Niemczech i w Luksemburgu, które odwiedziłam.

 

Frühling in Polen

Frühling in Polen

Postanowiłam dzisiaj umieścić na blogu kolejną prezentację Power Point o Polsce. Poprzednia znajduje się pod tym linkiem:

Ciekawe tradycje

Tym razem zamieszczam prezentację pt. „Fruehling in Polen”, czyli „Wiosna w Polsce”. Znajdują się w niej informacje na temat ciekawych polskich zwyczajów, po niemiecku oczywiście. Myślę, że jest to ciekawe dla uczących się niemieckiego, gdyż wiele osób nie ma pojęcia, jak opowiedzieć po niemiecku o topieniu Marzanny czy o zwyczajach związanych z Wielkanocą. Na ostatnich slajdach znajduje się krótki test wiedzy. Ze swojej strony muszę wspomnieć, że takie słownictwo jest najczęściej bardzo zaniedbywane w nauczaniu niemieckiego i w efekcie uczący się nie wiedzą, jak powiedzieć Niemcowi, jakie potrawy spożywane są na Wigilię Bożego Narodzenia, jakie zwyczaje wiążą się z ukończeniem szkoły albo co robi się w Lany Poniedziałek.

Zapraszam do zapoznania się z treścią prezentacji, z której można nauczyć się bardzo przydatnego słownictwa. Mi już nieraz przyszło opowiadać Niemcom o polskich zwyczajach, więc na pewno warto to potrafić:

 

 

Bez samochodu, ale z powodzią

Bez samochodu, ale z powodzią

Tak jak obiecywałam, chciałabym w końcu zacząć pisać o moim zwariowanym życiu w Niemczech.

Mieszkam w regionie, gdzie są same miasteczka i wioseczki. Moja mieścinka ma 5.000 mieszkańców, dookoła same wioski. Jest w pobliżu jedno miasto, które ma 20.000 mieszkańców i uchodzi tutaj za duże, bo przynajmniej mają centrum handlowe. Do najbliższego naprawdę dużego miasta trzeba jechać 50 minut samochodem.

Nie mam ani prawa jazdy, ani samochodu. Swego czasu nie posłuchałam rodziców i nie poszłam na kurs prawa jazdy, tak więc nigdy nawet nie próbowałam go zrobić. Od tego czasu często sobie obiecuję, że w końcu to zrobię, ale odpowiedni moment jakoś nie nadchodzi.

W moim regionie bardzo ciężko jest żyć bez samochodu. Kiedy ludzie słyszą, że go nie mam, to zawsze bardzo dziwią się, że żyję tu bez auta. Każdy jest w szoku i robi wielkie oczy. No cóż, sama jestem tym bardzo zaskoczona. W regionie tym wylądowałam zupełnym przypadkiem. Gdybym swego czasu miała jakiś wybór, to na pewno wolałabym mieszkać w dużym mieście. Życie moje potoczyło się i toczy się jednak w szalony sposób.

Nie ma tutaj połączeń autobusowych pomiędzy poszczególnymi miasteczkami i wioskami. Tzn. widuję czasami autobusy, ale jeżdżą raz czy dwa razy na dzień. Swego czasu szukałam pracy i 95% ofert dla mnie odpadało, bo nie mam prawa jazdy. Jak mogłabym dojechać do pracy, skoro nie mam samochodu? Tak to u nas jest. Nie znam nikogo, kto nie miałby samochodu. Kiedy chcę odwiedzić przyjaciół, to oni muszą mnie odebrać, bo nie mam jak się do nich dostać. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że moi najlepsi przyjaciele mieszkają na górze wznoszącej się nad miastem. Raz, tylko raz próbowałam tam wjechać rowerem i już nigdy nie będę próbować. Pod górkę musiałam prowadzić ten rower, a kiedy potem zjeżdżałam na dół, to skończyło się to fatalnym wypadkiem. Straciłam panowanie nad rowerem i uderzyłam w barierkę koło drogi. Miałam ogromne szczęście, że akurat nie przejeżdżał żaden samochód, bo byłoby po mnie. Jeśli uderzyłabym głową w tę barierkę, to byłby koniec. Ale powiem w tym momencie jedno: to nieprawda, że człowiekowi przelatuje całe życie przed oczami, kiedy ma zginąć. W momencie kiedy przekoziołkowałam na moim rowerze, myślałam raczej o tym, że szkoda, że umieram w taki sposób. Pamiętam, że pomyślałam też o moich rodzicach. Kiedy już leżałam na ziemi, nie mogłam uwierzyć w to, że przeżyłam. Minęła dłuższa chwila, zanim udało mi się podnieść. Wieczorem jednak strasznie zaczęła mnie boleć głowa i poszłam do szpitala. Okazało się, że mam wstrząśnienie mózgu. Od tamtej pory już nigdy nie próbowałam wjechać rowerem na tę górę. W ogóle unikam jeżdżenia na rowerze, bo moje miasto jest bardzo specyficzne. Leży na wzniesieniach, cały czas jest: góra, dół, góra, dół. Kobiety nie noszą tutaj szpilek.

Bez samochodu jest też trudno dlatego, że kiedy mam gdzieś się dostać, to muszę zaplanować pół dnia, często cały dzień. Jeśli się da, to jadę pociągiem. Jeśli się nie da, to nie jadę w ogóle. W środy prowadzę teraz kurs polskiego dla Niemców w pobliskim mieście. Miasto to jest tylko 20 km od mojego, ale co z tego, skoro nie ma tam dojazdu? Muszę jechać pociągiem, potem się przesiąść, a potem jeszcze autobusem. Kurs jest o 18:00, a ja o 15:00 muszę wyjść z domu, a przecież to „tylko” 20 km!!! Na powrotny pociąg o 20:00 wyrabiam się tylko dlatego, że jakiś uczestnik kursu zawsze podrzuci mnie na dworzec. Inaczej musiałabym czekać godzinę na następny pociąg, co zresztą już nieraz mi się zdarzyło. Dlatego zawsze mam przy sobie książkę, którą w takiej sytuacji mogłabym czytać w trakcie czekania. Gdybym miała samochód, to dojazd na ten kurs i z powrotem zająłby mi 2,5 godziny. Bez samochodu jest to 6-7 godzin, ale co mam zrobić? Raz musiałam pojechać na badanie do szpitala oddalonego zaledwie o 12 km i musiałam poprosić przyjaciółkę, żeby mnie zawiozła, bo inaczej nie mogłabym się tam dostać. Szpital jest położony tak jak wszystkie szpitale tutaj: na wysokiej górze. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. To dotyczy również wielu firm, przedsiębiorstw, hoteli: leżą na wzniesieniach, na które prowadzą wjazdy z ostrymi zakrętami i można się tam dostać tylko samochodem albo samolotem, bo są tam też lądowiska dla małych samolotów.

Na początku mojego pobytu tutaj nie wiedziałam, jak to wszystko funkcjonuje. Raz spóźniłam się na ostatni pociąg do mojej mieściny i musiałam nocować na dworcu. Cóż, przynajmniej miałam wtedy gwarancję, że nie spóźnię się na pierwszy pociąg 🙂

Życie bez samochodu jest o tyle denerwujące, że kiedy pada deszcz i muszę udać się gdzieś daleko, to wyglądam jak zmokła kura (czy jakoś tak). Ostatnio miałam taką sytuację: musiałam udać się do miasta oddalonego o 35 km. Tego dnia strasznie padało i wiał bardzo silny wiatr. Nie dało się utrzymać parasola, więc niesamowicie zmokłam. Mogłam sobie darować wcześniejsze mycie włosów i robienie makijażu, bo wyglądałam potem tak, jakbym tego nie zrobiła. Dlatego kiedy mam gdzieś pojechać, to zawsze planuję to tak, żeby mieć jeszcze chwilę na doprowadzenie się do porządku w jakiejś toalecie. Muszę zabrać cały ekwipunek: kosmetyki i czasami ubranie na zmianę, dlatego zawsze jestem obładowana torbami i wyglądam, jakbym gdzieś wyjeżdżała, podczas gdy jadę tylko na pół dnia do miasta oddalonego o kilkanaście km (!). Cóż jednak innego mogę zrobić?

Jestem tak zajęta, że już od kilku tygodni próbuję pójść do banku. Jeśli już mam chwilę wolną, to w południe, a w południe bank jest zamknięty (przerwa obiadowa). Bank jest na drugim końcu miasta. Gdybym tak miała samochód, to mogłabym po prostu szybko podjechać, a tak muszę zaplanować 2 godziny na spacerek tam i z powrotem. Podobnie jest z zakupami – supermarkety są po drugiej stronie miasta.

Czy mam zamiar zrobić prawo jazdy? Nie mam takiego zamiaru. Po pierwsze: nie mam pieniędzy na kurs, bo w Niemczech zrobienie prawa jazdy jest bardzo drogie, a ja takich pieniędzy na oczy nie widziałam. Po drugie: już przyzwyczaiłam się do takiego życia. Kiedy marnuję czas na dojazdy, to zawsze przysięgam sobie, że w końcu zrobię to głupie prawko, ale nigdy nic z tego nie wychodzi. W najbliższych miesiącach też na pewno nie wyjdzie, bo nie mam czasu na chodzenie na kurs. Jest on wieczorem, a ja wieczorami mam pracę, więc odpada. 

Mieszkam nad dużą rzeką. Już od dwóch tygodni non stop pada deszcz. Skutkiem tego jest powódź. Poziom wody w rzece jest już bardzo wysoki, w wielu miejscach wylewa. Tutaj całe życie toczy się wokół rzeki, wiele rzeczy i ludzi jest od niej zależnych. Rejsy dla turystów zostały już wstrzymane.  Kiedy rzeka wylewa, to ulice są zamykane i do wielu miejscowości nie można się dostać. Tzn. może inni mają ten problem, ale ja nie, bo jeśli już jadę, to pociągiem, a tory są na dużej wysokości, więc na razie nie grozi im zamknięcie. Kiedy dzisiaj jechałam pociągiem na kurs polskiego, to patrzyłam w dół, na rzekę, i ogarniało mnie przerażenie. Domy nad rzeką są już podtopione, wiele ulic jest zalanych. Z góry doskonale to było widać. Ja mieszkam ok. 300 m od rzeki, na trochę wyższym poziomie, i nie powinno zalać mojej ulicy, ale nigdy nie wiadomo. Mam nadzieję, że w końcu przestanie padać, ale prognozy pogody nie są niestety optymistyczne pod tym względem. Ma padać dalej. Nawet nie chcę o tym myśleć. Miejmy nadzieję, że nie będzie tak źle.

Mam też nadzieję, że ten post nie był taki nudny i że nie dało się go przeczytać. Wiem, że stylistycznie może nie jest doskonały, ale wyszłam już z wprawy w pisaniu po polsku, gdyż teraz piszę tylko po niemiecku.

Następny post będzie pod tytułem: „Ordnung muss sein” 🙂 Potem napiszę też o tym, jak bardzo nienawidzę przerwy obiadowej.