Traben-Trarbach. Cz. 4

Traben-Trarbach. Cz. 4

Już kiedyś pisałam, co lubię, a czego nie lubię w moim mieście. Tu tak naprawdę wszystko jest napisane:

Bez samochodu, ale z powodzią

Moje życie tutaj jest bardzo zabawne (na różne sposoby), szybkie i szalone. I pomyśleć, że zawsze byłam domatorką, która chciała zostać z rodzicami i nigdy nie planowała wyprowadzki z rodzinnego domu. Wszystko było takie nieoczekiwane, było tyle szczęśliwych przypadków.

Jestem straszną pracoholiczką. Jeszcze nigdy nie zrobiłam urlopu i nie mam takiego zamiaru. Nawet kiedy odwiedzam moją rodzinę, to pracuję. Nie umiem inaczej. Wiem, że to źle, ale kiedy mam godzinę wolną, to znajduję sobie coś do roboty. Zawsze coś się znajdzie, o to nietrudno.

Mam naprawdę dużo pracy. Oprócz mojej działalności zawodowej wykonuję również drugi zawód, którego uczę się od pół roku. Poza tym cały czas chcę się rozwijać. Dlatego uczę się francuskiego. Chciałabym robić wiele innych rzeczy, ale doba jest na to wszystko za krótka. Poza tym cały czas pomagam Polakom, którzy mnie znają. Są to osoby w większości wcale albo bardzo kiepsko znające niemiecki. Praktycznie codziennie idę z kimś do urzędu, do lekarza, wykonuję w czyimś imieniu telefony, załatwiam coś za kogoś albo tłumaczę. W większości nie dostaję za to pieniędzy, ale jeśli ktoś potrzebuje mojej pomocy, to nigdy nie odmawiam. Przykładowo dzisiaj: rano byłam w szkole oddać podręczniki syna moich znajomych, potem miałam u siebie w domu 2 lekcje, następnie zadzwoniłam dla znajomej do Caritasu, kolejno pobiegłam do Jobcenter, żeby tłumaczyć znajomej na spotkaniu z urzędnikiem. Potem oczywiście dalej praca. Nudów nie ma.

Oto widok na moje miasto ze wsi zwanej Starkenburg:

I kolejne zdjęcia:

Traben-Trarbach. Cz. 2

Traben-Trarbach. Cz. 2

Moje miasteczko leży w dolinie rzeki między wzgórzami. Jak już pisałam, widoki są bajkowe. Miasteczko ma niewiele ponad 5.000 mieszkańców. Największą mniejszością narodową są tu Polacy (często pracujący na winnicach), poza tym są również Turcy, Rosjanie, Włosi, Anglicy i Holendrzy. Anglicy i Holendrzy oczywiście nie przyjeżdżają tutaj do pracy. Kupują tu sobie domy i sprowadzają się najczęściej na emeryturę, gdyż podoba im się okolica.

W mieście jest bardzo dużo restauracji i hotelów, wszystko dla turystów. Wiele restauracji jest zamkniętych na okres zimowy. Turyści są tu ważnym źródłem utrzymania. W sezonie jest ich bardzo dużo, trudno jest przecisnąć się wtedy przez główne ulice. Na ulicy najczęściej słychać wtedy, oprócz niemieckiego, francuski, niderlandzki i angielski.

Region utrzymuje się z uprawy winorośli i produkcji wina. W moim mieście jest bardzo dużo winnic, ciągle widać napisy „Weingut”, „Weinkeller”, „Weinkellerei”, „Weinstube”,
„Weingeschäft”

itp. W sezonie dużo Polaków przyjeżdża na zbiory, dużo pracuje tutaj również na stałe. Właśnie produkcja wina jest również czynnikiem przyciągającym turystów. Winnice sprawiają, że widoki są tu takie piękne.

Położenie nad Mozelą również jest atrakcją turystyczną, gdyż turyści udają się na rejsy licznymi statkami. Kolejną atrakcją są szlaki wędrowne, z których rozciągają się śliczne widoki.

To, co mi się w moim mieście za bardzo nie podoba, to wąskie uliczki. Dużo ulic jest jednokierunkowych. Trudno jest się z kimś minąć. Żeby jeździć tu na rowerze, trzeba mieć wprawę.

Podoba mi się, że jest tu spokojnie, cicho i czysto.

Moje miasto ma liczne zabytki, przede wszystkim śliczne budynki w stylu secesyjnym oraz ruiny zamku. Wiele restauracji mieści się w zabytkowych piwnicach. W miejscowościach nad Mozelą jest wiele zamków (tzw. „Burgromantik”).

 

Traben-Trarbach. Pierwsza porcja

Traben-Trarbach. Pierwsza porcja

Dzisiaj przedstawiam pierwszą część zdjęć mojego miasteczka, w którym mieszkam od 3 lat (aż trudno w to uwierzyć!). Żeby je polubić, trzeba je dobrze poznać, bo jest bardzo specyficzne. Bardzo je lubię, ale równocześnie wiele rzeczy mnie denerwuje. Oczywiście napiszę na ten temat coś więcej. Gdybym tylko miała czas, to zrobiłabym to dzisiaj, ale jak zwykle mam robotę.

Traben-Trarbach leży w landzie Nadrenia-Palatynat (Rheinland-Pfalz), w pd.-wsch. Niemczech. Niedaleko mamy do Luksemburga i do Francji. Miasteczko położone jest nad Mozelą. Od rzeki wiele tu zależy. To ona dzieli miasto na pół – stąd nazwy Traben i Trarbach. Ja mieszkam w Trarbach.

Zdjęcia te zostały zrobione przeze mnie 2 lata temu. Od tamtego dnia nie miałam czasu zrobić nowych, ale niewiele się tu zmieniło. W oczy na pewno rzuca się ta bajkowa okolica, w jakiej mieszkam. Tak, czasem czuję się jak bohaterka powieści. Szanse, że kiedyś ukaże się jakaś powieść o mnie, są jednak nikłe, gdyż nie mam czasu na jej napisanie. Może po mojej śmierci ktoś odkryje jednak mój pamiętnik, no ale do tego czasu to jeszcze z 70 lat upłynie, bo zamierzam długo żyć, żeby się ze wszystkim wyrobić. Dobrze, do dzieła więc. Moje miasteczko jest bardzo ciekawe, kiedyś był tu nawet Goethe, o czym na pewno napiszę. Lubię obecną tu wszędzie naturę. Położenie w dolinie rzeki między wzgórzami jest cudowne. Nawet w centrum miasta słychać śpiew ptaków, wszędzie są drzewa, a wieczorem można zobaczyć na wzgórzach dziki, które wcale nie boją się ludzi (ale ludzie ich tak).

Na pewno opublikuję zdjęcia z ciekawych miejsc w Niemczech i w Luksemburgu, które odwiedziłam.

 

Frühling in Polen

Frühling in Polen

Postanowiłam dzisiaj umieścić na blogu kolejną prezentację Power Point o Polsce. Poprzednia znajduje się pod tym linkiem:

Ciekawe tradycje

Tym razem zamieszczam prezentację pt. „Fruehling in Polen”, czyli „Wiosna w Polsce”. Znajdują się w niej informacje na temat ciekawych polskich zwyczajów, po niemiecku oczywiście. Myślę, że jest to ciekawe dla uczących się niemieckiego, gdyż wiele osób nie ma pojęcia, jak opowiedzieć po niemiecku o topieniu Marzanny czy o zwyczajach związanych z Wielkanocą. Na ostatnich slajdach znajduje się krótki test wiedzy. Ze swojej strony muszę wspomnieć, że takie słownictwo jest najczęściej bardzo zaniedbywane w nauczaniu niemieckiego i w efekcie uczący się nie wiedzą, jak powiedzieć Niemcowi, jakie potrawy spożywane są na Wigilię Bożego Narodzenia, jakie zwyczaje wiążą się z ukończeniem szkoły albo co robi się w Lany Poniedziałek.

Zapraszam do zapoznania się z treścią prezentacji, z której można nauczyć się bardzo przydatnego słownictwa. Mi już nieraz przyszło opowiadać Niemcom o polskich zwyczajach, więc na pewno warto to potrafić:

 

 

Bez samochodu, ale z powodzią

Bez samochodu, ale z powodzią

Tak jak obiecywałam, chciałabym w końcu zacząć pisać o moim zwariowanym życiu w Niemczech.

Mieszkam w regionie, gdzie są same miasteczka i wioseczki. Moja mieścinka ma 5.000 mieszkańców, dookoła same wioski. Jest w pobliżu jedno miasto, które ma 20.000 mieszkańców i uchodzi tutaj za duże, bo przynajmniej mają centrum handlowe. Do najbliższego naprawdę dużego miasta trzeba jechać 50 minut samochodem.

Nie mam ani prawa jazdy, ani samochodu. Swego czasu nie posłuchałam rodziców i nie poszłam na kurs prawa jazdy, tak więc nigdy nawet nie próbowałam go zrobić. Od tego czasu często sobie obiecuję, że w końcu to zrobię, ale odpowiedni moment jakoś nie nadchodzi.

W moim regionie bardzo ciężko jest żyć bez samochodu. Kiedy ludzie słyszą, że go nie mam, to zawsze bardzo dziwią się, że żyję tu bez auta. Każdy jest w szoku i robi wielkie oczy. No cóż, sama jestem tym bardzo zaskoczona. W regionie tym wylądowałam zupełnym przypadkiem. Gdybym swego czasu miała jakiś wybór, to na pewno wolałabym mieszkać w dużym mieście. Życie moje potoczyło się i toczy się jednak w szalony sposób.

Nie ma tutaj połączeń autobusowych pomiędzy poszczególnymi miasteczkami i wioskami. Tzn. widuję czasami autobusy, ale jeżdżą raz czy dwa razy na dzień. Swego czasu szukałam pracy i 95% ofert dla mnie odpadało, bo nie mam prawa jazdy. Jak mogłabym dojechać do pracy, skoro nie mam samochodu? Tak to u nas jest. Nie znam nikogo, kto nie miałby samochodu. Kiedy chcę odwiedzić przyjaciół, to oni muszą mnie odebrać, bo nie mam jak się do nich dostać. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że moi najlepsi przyjaciele mieszkają na górze wznoszącej się nad miastem. Raz, tylko raz próbowałam tam wjechać rowerem i już nigdy nie będę próbować. Pod górkę musiałam prowadzić ten rower, a kiedy potem zjeżdżałam na dół, to skończyło się to fatalnym wypadkiem. Straciłam panowanie nad rowerem i uderzyłam w barierkę koło drogi. Miałam ogromne szczęście, że akurat nie przejeżdżał żaden samochód, bo byłoby po mnie. Jeśli uderzyłabym głową w tę barierkę, to byłby koniec. Ale powiem w tym momencie jedno: to nieprawda, że człowiekowi przelatuje całe życie przed oczami, kiedy ma zginąć. W momencie kiedy przekoziołkowałam na moim rowerze, myślałam raczej o tym, że szkoda, że umieram w taki sposób. Pamiętam, że pomyślałam też o moich rodzicach. Kiedy już leżałam na ziemi, nie mogłam uwierzyć w to, że przeżyłam. Minęła dłuższa chwila, zanim udało mi się podnieść. Wieczorem jednak strasznie zaczęła mnie boleć głowa i poszłam do szpitala. Okazało się, że mam wstrząśnienie mózgu. Od tamtej pory już nigdy nie próbowałam wjechać rowerem na tę górę. W ogóle unikam jeżdżenia na rowerze, bo moje miasto jest bardzo specyficzne. Leży na wzniesieniach, cały czas jest: góra, dół, góra, dół. Kobiety nie noszą tutaj szpilek.

Bez samochodu jest też trudno dlatego, że kiedy mam gdzieś się dostać, to muszę zaplanować pół dnia, często cały dzień. Jeśli się da, to jadę pociągiem. Jeśli się nie da, to nie jadę w ogóle. W środy prowadzę teraz kurs polskiego dla Niemców w pobliskim mieście. Miasto to jest tylko 20 km od mojego, ale co z tego, skoro nie ma tam dojazdu? Muszę jechać pociągiem, potem się przesiąść, a potem jeszcze autobusem. Kurs jest o 18:00, a ja o 15:00 muszę wyjść z domu, a przecież to „tylko” 20 km!!! Na powrotny pociąg o 20:00 wyrabiam się tylko dlatego, że jakiś uczestnik kursu zawsze podrzuci mnie na dworzec. Inaczej musiałabym czekać godzinę na następny pociąg, co zresztą już nieraz mi się zdarzyło. Dlatego zawsze mam przy sobie książkę, którą w takiej sytuacji mogłabym czytać w trakcie czekania. Gdybym miała samochód, to dojazd na ten kurs i z powrotem zająłby mi 2,5 godziny. Bez samochodu jest to 6-7 godzin, ale co mam zrobić? Raz musiałam pojechać na badanie do szpitala oddalonego zaledwie o 12 km i musiałam poprosić przyjaciółkę, żeby mnie zawiozła, bo inaczej nie mogłabym się tam dostać. Szpital jest położony tak jak wszystkie szpitale tutaj: na wysokiej górze. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. To dotyczy również wielu firm, przedsiębiorstw, hoteli: leżą na wzniesieniach, na które prowadzą wjazdy z ostrymi zakrętami i można się tam dostać tylko samochodem albo samolotem, bo są tam też lądowiska dla małych samolotów.

Na początku mojego pobytu tutaj nie wiedziałam, jak to wszystko funkcjonuje. Raz spóźniłam się na ostatni pociąg do mojej mieściny i musiałam nocować na dworcu. Cóż, przynajmniej miałam wtedy gwarancję, że nie spóźnię się na pierwszy pociąg 🙂

Życie bez samochodu jest o tyle denerwujące, że kiedy pada deszcz i muszę udać się gdzieś daleko, to wyglądam jak zmokła kura (czy jakoś tak). Ostatnio miałam taką sytuację: musiałam udać się do miasta oddalonego o 35 km. Tego dnia strasznie padało i wiał bardzo silny wiatr. Nie dało się utrzymać parasola, więc niesamowicie zmokłam. Mogłam sobie darować wcześniejsze mycie włosów i robienie makijażu, bo wyglądałam potem tak, jakbym tego nie zrobiła. Dlatego kiedy mam gdzieś pojechać, to zawsze planuję to tak, żeby mieć jeszcze chwilę na doprowadzenie się do porządku w jakiejś toalecie. Muszę zabrać cały ekwipunek: kosmetyki i czasami ubranie na zmianę, dlatego zawsze jestem obładowana torbami i wyglądam, jakbym gdzieś wyjeżdżała, podczas gdy jadę tylko na pół dnia do miasta oddalonego o kilkanaście km (!). Cóż jednak innego mogę zrobić?

Jestem tak zajęta, że już od kilku tygodni próbuję pójść do banku. Jeśli już mam chwilę wolną, to w południe, a w południe bank jest zamknięty (przerwa obiadowa). Bank jest na drugim końcu miasta. Gdybym tak miała samochód, to mogłabym po prostu szybko podjechać, a tak muszę zaplanować 2 godziny na spacerek tam i z powrotem. Podobnie jest z zakupami – supermarkety są po drugiej stronie miasta.

Czy mam zamiar zrobić prawo jazdy? Nie mam takiego zamiaru. Po pierwsze: nie mam pieniędzy na kurs, bo w Niemczech zrobienie prawa jazdy jest bardzo drogie, a ja takich pieniędzy na oczy nie widziałam. Po drugie: już przyzwyczaiłam się do takiego życia. Kiedy marnuję czas na dojazdy, to zawsze przysięgam sobie, że w końcu zrobię to głupie prawko, ale nigdy nic z tego nie wychodzi. W najbliższych miesiącach też na pewno nie wyjdzie, bo nie mam czasu na chodzenie na kurs. Jest on wieczorem, a ja wieczorami mam pracę, więc odpada. 

Mieszkam nad dużą rzeką. Już od dwóch tygodni non stop pada deszcz. Skutkiem tego jest powódź. Poziom wody w rzece jest już bardzo wysoki, w wielu miejscach wylewa. Tutaj całe życie toczy się wokół rzeki, wiele rzeczy i ludzi jest od niej zależnych. Rejsy dla turystów zostały już wstrzymane.  Kiedy rzeka wylewa, to ulice są zamykane i do wielu miejscowości nie można się dostać. Tzn. może inni mają ten problem, ale ja nie, bo jeśli już jadę, to pociągiem, a tory są na dużej wysokości, więc na razie nie grozi im zamknięcie. Kiedy dzisiaj jechałam pociągiem na kurs polskiego, to patrzyłam w dół, na rzekę, i ogarniało mnie przerażenie. Domy nad rzeką są już podtopione, wiele ulic jest zalanych. Z góry doskonale to było widać. Ja mieszkam ok. 300 m od rzeki, na trochę wyższym poziomie, i nie powinno zalać mojej ulicy, ale nigdy nie wiadomo. Mam nadzieję, że w końcu przestanie padać, ale prognozy pogody nie są niestety optymistyczne pod tym względem. Ma padać dalej. Nawet nie chcę o tym myśleć. Miejmy nadzieję, że nie będzie tak źle.

Mam też nadzieję, że ten post nie był taki nudny i że nie dało się go przeczytać. Wiem, że stylistycznie może nie jest doskonały, ale wyszłam już z wprawy w pisaniu po polsku, gdyż teraz piszę tylko po niemiecku.

Następny post będzie pod tytułem: „Ordnung muss sein” 🙂 Potem napiszę też o tym, jak bardzo nienawidzę przerwy obiadowej.