Dlaczego tak niewielu zbrodniarzy nazistowskich zostało ukaranych? Cz. 1

Dlaczego tak niewielu zbrodniarzy nazistowskich zostało ukaranych? Cz. 1

W wydaniu tygodnika „Der Spiegel” z 25.08.2014 przeczytałam bardzo ciekawy artykuł pt. „Die Schande nach Auschwitz” („Hańba po Auschwitz”) autorstwa Klausa Wiegrefe. W tekście chodziło o to, dlaczego tylu zbrodniarzy nazistowskich uniknęło odpowiedzialności za swoje czyny. Każdy słyszał o procesach w Norymberdze, ale dlaczego zostali w nich osądzeni tylko nieliczni zbrodniarze? Artykuł w „Der Spiegel” dokładnie omawia tę sprawę. Jest moim zdaniem bardzo ciekawy i dlatego chciałabym się z Wami podzielić jego treścią. Przedstawiam tu najważniejsze informacje, nie jest to dosłowne tłumaczenie.

Tekst dotyczy przede wszystkim obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Zginęło tam 1,1 miliona ludzi. Na początku tego roku została zaprzepaszczona ostatnia szansa ukarania kilku zbrodniarzy.

19 lutego 2014 roku śledczy krajów związkowych Nadrenii Północnej-Westfalii, Bawarii, Hesji i Badenii-Wirtembergii wtargnęli w dwunastu miejscowościach do mieszkań podejrzanych. Co prawda najpierw zostało sprawdzone, czy podejrzani posiadają pozwolenie na broń albo na używanie materiałów wybuchowych, ale trudno było oczekiwać od nich obrony, zważywszy na to, że najmłodszy z nich miał 88 lat. Następnego dnia prokuratora ogłosiła, że przeszukano mieszkania pracowników obozu koncentracyjnego Auschwitz. Światowe media, takie gazety jak Los Angeles Times, Le Figaro albo El País, również o tym pisały. Die Welt ogłosił przeszukania jako największą od dziesięcioleci akcję tego typu przeciwko rzekomym zbrodniarzom nazistowskim. Widać, że również 70 lat po wyzwoleniu obozu wzbudza on ogromne emocje. Nic dziwnego – wiadomo przecież, że kości jego ofiar były rozdrabniane i sprzedawane pobliskiej formie produkującej nawozy, popiół pozostały po spalonych ciałach był używany do budowy ulic, z kobiecych włosów powstawały nici i filc, a złote zęby były przetapiane i powierzane bankowi Rzeszy.

Na liście śledczych znajdowało się 30 osób: 24 mężczyźni i 6 kobiet. Byli to głównie urzędnicy, przede wszystkim dozorcy w obozie, poza tym księgowi, sanitariusze, telefoniści. Znaczenia postępowania śledczego nie umniejsza to, że wykonywali oni jedynie rozkazy. Niemiecka opinia publiczna odnotowała, że Niemcy jeszcze raz spróbowali trochę poprawić bilans najbardziej wstydliwego etapu swojej historii.

Autor artykułu dodaje, że bilans ten wypada kiepsko w stosunku do rozmiaru zbrodni. Historyk Andreas Eichmueller policzył, że spośród 6500 pracowników SS służących w Auschwitz, którzy przeżyli wojnę, skazanych zostało jedynie 29 osób. Jest to tzw. „druga wina” („die zweite Schuld”) Niemców. Po wojnie zbyt długo wypierano fakty i zmarnowano szansę na postawienie przed wymiarem sprawiedliwości i osądzenie większości zbrodniarzy. Pojęcie „drugiej winy” ukłuł w 1987 roku pisarz Ralph Giordano, który przeżył holocaust.

Następnym razem pojawi się kolejna część z najważniejszymi informacjami z artykułu. Dowiecie się, dlaczego osądzono tak mało osób odpowiedzialnych za zbrodnie i jak opieszale pracowały niemieckie sądy. Gdyby naprawdę się starały, mogłyby ukarać tysiące winnych.

Zdjęcie

A kto byłby dzisiaj cesarzem Niemiec?

A kto byłby dzisiaj cesarzem Niemiec?

Jak zapewne wiecie z lekcji historii, ostatnim cesarzem Niemiec był Wilhelm II. Panował on w latach 1888-1918. Pochodził z dynastii Hohenzollernów i był także królem Prus.

Wilhelm II Hohenzollern
z łaski Bożej cesarz niemiecki, król Prus, margrabia Brandenburgii, burgrabia Norymbergi, hrabia Hohenzollern, etc. suweren i wielki książę Śląska oraz hrabstwa kłodzkiego, wielki książę Poznania etc.

Cesarz musiał abdykować w wyniku rewolucji listopadowej, także jego następca, książę korony Wilhelm musiał zrezygnować z praw do tronu. 10 listopada 1918 roku cesarz Wilhelm II udał się do Holandii, która była krajem neutralnym i udzieliła mu azylu. Podczas II wojny światowej miał nadzieję na to, że Hitler zdecyduje się na przywrócenie monarchii. Jak wiemy, tak się nie stało. Hitler też nigdy nie miał takiego zamiaru, tak twierdził tylko w celach propagandowych.

Gdyby Niemcy były monarchią, cesarzem byłby obecnie Georg Friedrich Ferdinand, książę Prus, urodzony 10 czerwca 1976 roku w Bremie. Jest on osobistością bardzo popularną w Niemczech, często widzę jego zdjęcia w gazetach. Sam stroni jednak od mediów i nie szuka taniej sensacji. Od 1994 roku jest głową dynastii Hohenzollern. Jego oficjalny tytuł to: Jego Cesarska i Królewska Wysokość Książę Prus. Gdyby był władcą panującym, nosiłby tytuł Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości cesarza Niemiec i króla Prus.

Jest praprawnukiem cesarza Wilhelma II. Jego ojciec, Louis Ferdinand, książę Prus, zmarł w 1977 roku, na skutek ran odniesionych podczas ćwiczeń wojskowych. Matka, Donata, hrabina zu Castell-Rüdenhausen, żyje nadal. Georg Friedrich ma młodszą o rok siostrę, Cornelie-Cécile.

Z matką i siostrą:

Georg Friedrich stracił więc ojca krótko po pierwszych urodzinach. Wspólnie z siostrą wychował się w posiadłości rodzinnej w Fischerhude koło Bremy. Uczęszczał do szkół najpierw w Bremie, po przeprowadzce w Oldenburgu. Maturę zdał w Szkocji. Złożył 2-letnią służbę wojskową, następnie studiował ekonomikę i organizację przedsiębiorstwa w Saksonii. Po śmierci dziadka (25.09.1994) został głową dynastii Hohenzollern. Niemieccy monarchiści domagają się ustanowienia monarchii i popierają go jako cesarza, on sam jednak nie jest tym zainteresowany.

Mieszka wraz z żoną i dziećmi w Berlinie, pracuje jako doradca dla przedsiębiorstw. 25 sierpnia 2011 roku poślubił w urzędzie stanu cywilnego Sophie Johannę Marię, księżniczkę von Isenburg. Dwa dni później odbył się ślub kościelny. Pamiętam, że wtedy wszystkie gazety o tym pisały. Ślub kościelny odbył się w Poczdamie. Para przejechała ulicami miasta powozem. 20 stycznia 2013 roku para została rodzicami bliźniąt, Carla Friedricha Franza Alexandra oraz Louisa Ferdinanda Christiana Albrechta.

Zdjęcia:

Zdjęcie 1

Zdjęcie 2

Zdjęcie 3

Zdjęcie 4

Zdjęcie 5

Pisząc ten artykuł, posługiwałam się angielską Wikipedią oraz korzystałam z własnej wiedzy.

Wojenne historie. Cz. 2

Wojenne historie. Cz. 2

Póki mam wenę, to czas na drugą część wojennych historii.

Mój bundesland, Nadrenia-Palatynat, należał po wojnie do strefy francuskiej. Tak jak już wspominałam, Niemcy mieli wtedy znacznie gorzej niż w trakcie wojny. 90% jedzenia musieli oddawać Francuzom, więc musieli kombinować, jakby tu przetrwać. Nie tylko w tym zakresie były ograniczenia. Nie można było nic wysyłać do innych krajów, a tylko francuscy żołnierze mogli otrzymywać przesyłki.

Szczególnie mięso było wtedy towarem deficytowym. Osoba, która opowiadała mi te historie, zaraz po wojnie zdawała egzamin na prawo jazdy. Tak się zdarzyło, że przejechała królika. Nie można było oczywiście zmarnować takiej okazji, więc od razu obrała go ze skóry. Ona to zrobiła, gdyż egzaminator nie miał w tym doświadczenia, a także brakowało mu odwagi. Jej rodzina bardzo się ucieszyła, widząc królika, którego można było przyrządzić na obiad.

Ludzie często sobie zadają pytanie, czy Niemcy naprawdę nie wiedzieli o obozach koncentracyjnych, o prześladowaniu niektórych narodowości i o okrutnych mordach niewinnych ludzi. Też kiedyś zadawałam sobie pytanie, jak można było o tym nie wiedzieć, bo przecież na pewno były jakieś przecieki. Teraz już nie pytam, gdyż moja znajoma w swoich opowieściach wyraźnie zaznaczyła wpływ propagandy. Obejmowała ona każdego Niemca: od dziecka do staruszka. Nikogo tu nie pominięto. Kiedy wprost ją zapytałam, czy ludzie tutaj naprawdę nic nie wiedzieli, odpowiedziała mi: „Ah, nein, wir waren alle so dumm”. Dopiero po wojnie dowiedziano się prawdy, chociaż oczywiście nie można powiedzieć, że Niemcy bezkrytycznie popierali Hitlera. Ojciec mojej znajomej działał w podziemiu, rozdając np. ulotki. Była to tajemnica poliszynela, ale nie było na niego dowodów. Niemniej dom był niejednokrotnie przeszukany, a on sam został wykluczony z lokalnych stowarzyszeń, a podczas lokalnego festynu nikt nie chciał obok niego usiąść ani z nim rozmawiać. Moja znajoma ma w swoim domu ulotki, które podczas wojny rozdawał jej ojciec. Mam nadzieję, że po jej śmierci jej rodzina tego nie wyrzuci. Już im powiedziałam, że chętnie przygarnę.

Do ludzi propaganda oczywiście docierała, w dużym stopniu poprzez radio. Oczywiście nie każdy je miał, ale kiedy miała być transmitowana jakaś ważna mowa Hitlera, to ludzie zbierali się u kogoś, kto miał radio.

Wojenne historie. Cz. 2

Wojenne historie. Cz. 1

W moich licznych planach znajdowały się m.in. historie z II wojny światowej, których miałam okazję wysłuchać. Dzisiaj czas, aby zacząć. Miałam nadzieję, że rok 2014 będzie spokojniejszy dla mnie, ale zaczął się bardzo intensywnie, a to nie wróży najlepiej…

Poziom stylistyczny tego wpisu może w niektórych miejscach budzić wątpliwości. To dlatego że bardzo rzadko piszę teraz po polsku i w niemieckim czuję się pewniej. Za ewentualne niedociągnięcia przepraszam.

Interesuję się historią, więc i II wojną światową. Dopóki miałam okazję, często wysłuchiwałam historii opowiadanych przez moich dziadków. Teraz mam tylko jednego dziadka i widzę go tylko raz na rok, kiedy jadę do Polski. Od jakiegoś czasu postanowiłam pytać starszych znajomych Niemców o ich przeżycia z okresu wojny. Zależało mi na tym, żeby poznać ich perspektywę, dopóki jest czas. Zostało przecież jeszcze tylko kilka lat, nim w ogóle nie będzie ludzi, którzy pamiętają wojnę. Jest co prawda wiele osób po 90-tce, ale duża część z nich cierpi na demencję albo na Alzheimera. Niełatwo jest znaleźć ludzi, którzy wszystko świetnie pamiętają i jeszcze chcą o tym opowiadać. Znam też kogoś, kto prawdopodobnie ma przeszłość nazistowską i dlatego nie chce o tym mówić.

Niedawno miałam okazję porozmawiać z Niemcem, który wychowywał się w Polsce, a po wojnie wraz z rodziną został wypędzony. Opowiedział mi bardzo ciekawe historie, ale na nie jeszcze przyjdzie czas. Kiedy z nim rozmawiałam (było to ok. 2 miesiące temu), pytał mnie w trakcie, co chciałabym jeszcze wiedzieć. Był bardzo otwarty, a ja nie do końca wiedziałam, o co zapytać.

Moje historie zacznę może od propagandy. Osoba, która mi o tym opowiadała, podczas II wojny światowej chodziła do szkoły. Swastyka była obecna wszędzie, było to oczywiście normalne. Co tydzień wszyscy uczniowie i nauczyciele zbierali się, aby wspólnie odśpiewać Deutschlandlied.

Deutschlandlied – potoczna nazwa. Właściwa nazwa brzmi „Lied der Deutschen” („Pieśń Niemców), jest to od 1922 roku hymn narodowy Niemiec. Został napisany w 1841 roku, ma 3 strofy, ale obecnie tylko trzecia strofa jest śpiewana jako hymn narodowy. W czasach nazizmu (1933-1945) była śpiewana tylko pierwsza strofa – propaganda wykorzystywała jej wymowę i dlatego po II światowej więcej już jej nie wykonywano. Nie jest to co prawda w Niemczech zabronione, ale pierwsza i druga strofa są omawiane w szkołach jako utwór literacki. 

Dziewczęta były skupione w BDM. Organizacja ta uchodziła wtedy za zwykłą organizację młodzieżową, dopiero później była identyfikowana z nazistowskimi Niemcami.

BDM (Bund Deutscher Mädel – Związek Niemieckich Dziewcząt) był damską gałęzią Hitlerjugend. Od 1936 roku każda dziewczyna w odpowiednim wieku (10-18 lat) należała do niego automatycznie, było to tzw. przymusowe członkostwo. W 1944 roku BDM był największą damską organizacją młodzieżową świata z 4,5 mln członkiń. 

Pani, która mi o tym opowiadała, mówiła, że była dumna, że należała do tej organizacji, że dzięki niej czuła się patriotką. Ważna była też przynależność do grupy.

Zaraz przed tym, kiedy było jasne, że wybuchnie wojna, ludzie robili sobie rodzinne zdjęcia, bo nie wiadomo było, czy po wojnie wszyscy jeszcze będą. Osoba, która opowiadała mi te historie, miała jedną siostrę. Jej ojciec przed wojną często mówił o tym, że chciałby mieć syna. Kiedy wojna wybuchła, to cieszył się, że ma 2 córki, gdyż nie musiały one iść walczyć. Zaraz przed wybuchem wojny, w sierpniu, ludzie musieli oddawać na potrzeby armii np. samochody dostawcze. W miejscu, gdzie moja znajoma robiła wtedy szkolenie zawodowe, mieszkała rodzina prowadząca jakieś magazyny (już nie pamiętam, co tam magazynowali). Mieli oni jednego syna, który właśnie w sierpniu musiał dostarczyć do Koblencji samochód dostawczy. Od razu został wciągnięty do armii i już nigdy nie powrócił do domu.

W domu mojej znajomej widziałam takie rodzinne zdjęcie zrobione zaraz przed II wojną światową. Na szczęście u niej także po wojnie rodzina liczyła tyle samo członków.

W trakcie wojny Niemcy nie cierpieli biedy. Nie brakowało jedzenia. Dopiero po wojnie zaczęła się bieda. W moim regionie była strefa francuska. Niemcy musieli oddawać dużą część jedzenia Francuzom. Cytat pani opowiadającej mi o tym: „Dopiero po wojnie zrozumieliśmy, co to jest bieda. Mój ojciec… Zdaje się, że po wojnie zajęty był tylko i wyłącznie tym, jak zapewnić rodzinie jedzenie. Nie pamiętam, żeby w tych latach robił coś innego”.

Wojenne historie. Cz. 2

„Der Vorleser” – o filmie i książce

Domyślam się, że każdy słyszał o słynnej książce Bernharda Schlinka „Der Vorleser” (1995), czyli w polskim tłumaczeniu „Lektor”. Książka ponownie rozpętała dyskusję na temat odpowiedzialności za zbrodnie popełniane przez młode kobiety w czasach II wojny światowej – chodzi tu przede wszystkim o strażniczki w obozach koncentracyjnych. Do tej pracy wybierano młode kobiety, które chciały dobrze zarobić i które na początku zwykle nie zdawały sobie sprawy z tego, na czym będzie polegała ich praca. Po zakończeniu wojny większość z nich stanęła przed sądami, broniąc się w ten sposób, że przecież wykonywały tylko rozkazy przełożonych i że chciały dobrze wykonywać swoją pracę.

Jeśli ktoś z Was nie zna tej problematyki, to polecam lekturę świetnego, bardzo ciekawego artykułu na portalu interia.pl pt. „Nazistowskie zbrodniarki wojenne: Jak stały się bestiami?”:

Nazistowskie zbrodniarki wojenne: Jak stały się bestiami?

 Historia jednej z takich kobiet opisana jest w książce „Der Vorleser”. Do fabuły dochodzi tu aspekt romansu dojrzałej kobiety z młodym chłopcem, tak właściwie jeszcze nie mężczyzną. Motyw takiego romansu znajduje się jeszcze np. w powieści „Die Entdeckung der Currywurst” Uwe Timma (która również została zekranizowana).

W powieści „Der Vorleser” aspekt romansu nie wysuwa się jednak na pierwszy plan. Najważniejszy zdaje się tu być motyw odpowiedzialności i kary za zbrodnię. O tym, że główna bohaterka, Hanna Schmitz, pojmuje wreszcie swój błąd, świadczy fakt, że po tym jak nauczyła się czytać, w więzieniu czyta książki o obozach koncentracyjnych i w końcu karze samą siebie za to, co zrobiła.

Zwiastun amerykańskiego filmu „The reader” (2008), ekranizacji książki (w reżyserii Stephena Daldry’ego):

The Reader

 I tu chciałabym krótko opisać, co myślę o tym filmie:

1. Hollywood zrobiło z książki Schlinka love story. W filmie zdecydowanie wysuwa się na pierwszy plan aspekt romansu, co jest oczywiście niesłuszne. Kiedy główna bohaterka popełnia w filmie samobójstwo, widzimy, że stoi na książkach, na których grzbietach czytamy m.in. słowo „love”. Stąd wniosek, że zabija się z powodu nieszczęśliwej miłości. A to zdecydowanie koliduje z powieścią. Znając Hollywood, nie dziwi mnie jednak, że powieść przerobiono na love story. Dziwi mnie jednak zgoda Schlinka na taką ekranizację i pozwala przypuszczać, że chodziło w tym wszystkim o pieniądze.

2. Głupie zdaje mi się to, że w filmie, który jest przecież po angielsku, aktorzy mówią z niemieckim akcentem. Po co? Nie rozumiem sensu tego zabiegu. Jeśli już reżyser chciał udowodnić, że akcja dzieje się w Niemczech, trzeba było nakręcić film po niemiecku.

3. Kate Winslet, która zagrała Hannę Schmitz, powinna była dostać Oscara za jedną z innych swoich dobrych kreacji, bo przecież tak wiele ich było, a nie za kiepską ekranizację. Zresztą w wywiadach, których  udzielała w ramach promocji filmu, sama przyznawała, że w ramach przygotowania do roli skupiała się na analfabetyzmie, a nie na zbrodniach nazistowskich. Być może nawet nie wiedziała, o co w tym wszystkim chodziło.

4. W poprzednim punkcie napisałam „kiepska ekranizacja” właśnie dlatego, że jest to kiepska ekranizacja, a nie kiepski film. Film byłby jak najbardziej w porządku, gdyby nie była to ekranizacja książki. Dlatego może on się podobać przede wszystkim tym widzom, którzy nie czytali powieści.

5. Trzeba oczywiście docenić jak zwykle świetną rolę Ralpha Fiennesa – jednego z moich ulubionych aktorów. Zagrał on m.in. w „Liście Schindlera” Stevena Spielberga, o której napiszę niedługo.

6. Na koniec mogę powiedzieć, że mimo wszystko polecam ten film. Najpierw należy jednak przeczytać książkę. Inaczej nie będziecie wiedzieć, o co tak naprawdę chodzi w powieści Bernharda Schlinka.

Most w Traben-Trarbach

Most w Traben-Trarbach

Dzisiaj chciałabym napisać kilka słów o moście w moim mieście:

 
 





Most łączy dwie części miasta: Traben z Trarbach. Jest jedyną drogą z jednej części miasta na drugą. Widok z niego jest taki:

 
 
 
Bardzo lubię iść przez most, chociaż w lecie znacznie utrudniają to tłumy turystów. Nie lubię iść przez niego w sumie tylko wtedy, kiedy wieje silny wiatr, bo trudno utrzymać wtedy równowagę. 
 
Przed II wojną światową most wyglądał tak:

 

 



 

 

Jak widzimy na zdjęciach, stary most był małym dziełem architektury i niewątpliwie nadawał miastu jeszcze więcej uroku. Niedawno dowiedziałam się, że pod koniec II wojny światowej został wysadzony. Postanowiłam zapytać o to moją 93-letnią sąsiadkę (Niemkę oczywiście), która mieszka tu mniej więcej od 1930 roku i doskonale wszystko pamięta. Opowiedziała mi taką historię: 
 

Stary most został zbudowany 1898/99 i wysadzony krótko przed końcem II wojny światowej. Dzień wcześniej, wieczorem, w domu mojej sąsiadki, która mieszkała wtedy z rodzicami i siostrą, zjawili się żołnierze niemieccy poszukujący kwatery. Trzeba było zwolnić mieszkanie na nocleg dla nich, ale to było normalne. Ludzie spali wtedy w piwnicach. Sąsiadka powiedziała mi, że tej nocy ułożyła się na skrzynkach na jabłka. Rano żołnierze jeździli po mieście i kazali wszystkim otworzyć okna, żeby wybuch ich nie zniszczył. Chwilę później wysadzono most. Zrobili to więc niemieccy żołnierze, żeby utrudnić Amerykanom przemieszczanie się. Lokalna ludność po tym wydarzeniu rozpoczęła zbieranie pieniędzy na nowy most. Koszt oszacowano na 900.000 Reichsmark. Rozpoczęto zbieranie pieniędzy, każdy datek się liczył. Nowy most został otworzony w lipcu 1947. Ludzie wtedy świętowali, burmistrz ufundował wino, które pito tego dnia nad rzeką. W czasie tych dwóch lat, kiedy nie było mostu, ludność przeprawiała się na drugą stronę miasta promem. Po otworzeniu mostu każdy darczyńca otrzymał oficjalne podziękowanie. W domu mojej sąsiadki wisi takie właśnie podziękowanie, które otrzymał jej ojciec.