Minęły już ponad dwa lata, odkąd napisałam o moich studiach w Niemczech. Tutaj znajdziesz ten post i przeczytasz o tym, dlaczego się na nie zdecydowałam:

Moje studia w Niemczech. Część 1

Dzisiaj napiszę o tym, jakie są wady i zalety oraz co mnie rozczarowało (a tego niestety trochę było).

Jakie są moim zdaniem zalety? 

  1. Można samemu wybierać zajęcia i ułożyć swój plan. Zajęcia wybiera się w określonych terminach, zaznaczając priorytety co do dnia i godziny. Ja zawsze układałam je w ten sposób, żeby być na uczelni maksymalnie 3 dni w tygodniu i żeby móc pracować. Wykłady najczęściej są nagrywane (to zależy od kierunku), więc nie musisz być fizycznie obecny/a.
  2. Można przesunąć egzamin. Do egzaminu niekoniecznie trzeba podejść w terminie, w jakim się odbywa. Można np. pół roku później. Mi się to zdarzyło. Są oczywiście ograniczenia – jeśli ktoś nie jest pewny, może sprawdzić, do kiedy najpóźniej można podejść do egzaminu (wszystkie informacje są podane w Prüfungsordnung).
  3. Poziom jest bardzo wysoki, chociaż nie zawsze jest to dobre. O tym za chwilę w części postu o wadach.
  4. Inkluzywny język. Wykładowca/Wykładowczyni MUSI zapytać studiujących, jakich zaimków należy używać. I np. jeśli ktoś oficjalnie jest mężczyzną, ale życzy sobie, żeby mówić o nim „ona”, to wykładowcy muszą się do tego stosować. To jest całkiem normalne, nikt nikogo nie wyśmiewa. Tak powinno być wszędzie.
  5. Nie do pomyślenia jest, żeby np. profesor wygłaszał seksistowskie uwagi do studentek. Nie spotkałam się nigdy z czymś takim, a w Polsce to wiadomo, jak jest… Pamiętam, że na studiach w Polsce (2005-2010) byłam w grupie, w której były same dziewczyny. W pozostałych dwóch grupach byli też chłopaki. I jeden z wykładowców ciągle wygłaszał seksistowskie uwagi tylko w naszej grupie, w innych nie. To było okropne. Jednak gdyby na uczelni w Niemczech się to zdarzyło, to na uczelni istnieją miejsca, gdzie możesz się zwrócić i gdzie ktoś Ci pomoże.
  6. Podobnie nie do pomyślenia jest, żeby studenci dostali na egzaminie pytania, na które nie mają szansy odpowiedzieć. Tutaj w Niemczech zawsze jest dokładnie określone, co może pojawić się na egzaminie i wykładowcy nie mają prawa zadać innych pytań. A w Polsce, jak jest, każdy widzi. Sama pamiętam takie sytuacje ze studiów w Polsce: Jeden wykładowca na pewnym egzaminie na drugim roku zobaczył, że prawie każdy zdał egzamin, więc oblał 3 ostatnie osoby, bo tak mu pasowało. Tak jak wcześniej wspomniałam – w Niemczech jest to nie do pomyślenia. Pamiętam sytuację ze studiów tutaj w Niemczech. Chodziło o egzamin ze wprowadzenia do językoznawstwa. W semestrze zimowym wykład prowadził profesor, w letnim inna profesorka. I wiem, że oni naradzali się co do pytań, żeby wszyscy studenci mieli takie same szanse, gdyż były osoby, które na wykład chodziły w semestrze zimowym, a do egzaminu chciały przystąpić w sierpniu.
  7. Podobnie możesz powiedzieć np. profesorowi, że się myli. Możesz mu powiedzieć, co ci się nie podoba na jego zajęciach. On ma obowiązek wziąć to pod uwagę i nie obawiaj się – nie uweźmie się na Ciebie.

Teraz czas na wady 

  1. Nie wiem, jak jest oficjalnie podane, ale z tego, co wykładowcy oczekiwali, zaczynając anglistykę, powinno się już mieć poziom C2, a C1 to absolutne minimum. Dodatkowo wymowa jak Anglik lub Amerykanin. Jeśli nie masz idealnej wymowy i masz ślad obcego akcentu, to będą jeździć po tobie przy każdej możliwej okazji. Szczerze mówiąc – gdybym to wiedziała, to wybrałabym inny kierunek. Oczywiście z drugiej strony sprawiło to, że ćwiczyłam i poprawiałam swoją wymowę.
  2. Jeśli jakiś student lub studentka był/a np. na wymianie w USA czy w UK, to od razu było to słychać. Wymowa tych osób była super. Były też jednak osoby, które mają rodziców Anglików lub Amerykanów. Pytanie, czy one w ogóle powinny być dopuszczone na takie studia? Może moje zdanie jest kontrowersyjne, ale gdybym ja tak pojechała np. do Lipska studiować polonistykę, to Niemcy studiujący ze mną też raczej nie mieliby szans dorównać mi w wymowie.
  3. Program studiów. Same bardziej „wzniosłe” rzeczy, mało codziennego słownictwa czy tekstów użytkowych. Powiem tak: Po prawie 3 latach tych studiów stwierdzam, że całkiem nieźle umiem napisać esej po angielsku, ale nie umiem napisać reklamacji albo CV. Tekstów takich jak reklamacja, CV czy list motywacyjny nie pisaliśmy w ogóle. Chociaż wróć – były jakieś tam szczątki na zajęciach z tłumaczenia z niemieckiego na angielski – i wtedy okazało się, że reklamację po angielsku pisze się całkiem inaczej niż po niemiecku. Cóż, nie miałam okazji zgłębić tematu.
  4. Nie ma żadnych zajęć w stylu „praktyczna nauka języka”. Tzn. są wykładowcy, którzy zajmują się właśnie tym, czyli „Sprachpraxis”, ale na tych zajęciach nikt nie uczy cię gramatyki czy słownictwa. Mieliśmy zajęcia z wygłaszania prezentacji po angielsku, ale nikt nie uczył nas zaawansowanej gramatyki. To masz już umieć w wieku 19 lat, kiedy zaczynasz studia. Tak jak wspomniałam – najlepiej od razu C2 w wymowie i we wszystkich innych aspektach.
  5. Były zajęcia, które nazywały się Advanced Grammar, czyli „zaawansowana gramatyka”, chociaż moim zdaniem powinny nazywać się Basic Grammar, czyli „podstawowa gramatyka”. Czego tam się uczyliśmy? Angielskich czasów, okresów warunkowych, strony biernej. Jeśli to jest zdaniem uniwersytetu zaawansowaną gramatyką, to ja nie wiem, co powiedzieć. Na tych zajęciach było tak, że najczęściej ja byłam jedyną lub jedną z kilku osób zgłaszających się do odpowiedzi, ale to dlatego, że wcześniej ukończyłam filologię germańską i wiedziałam np. kiedy stosuje się stronę bierną. Inni nie wiedzieli, bo i skąd.
  6. Poza tym sorry, nie lubię się chwalić, ale tu muszę, bo się uduszę. Wykładowcy z UK często pytali nas o jakieś proste, codzienne słówka i tutaj zgadnijcie, kto się najczęściej zgłaszał. Poprawna odpowiedź: Tak, ja. A to dlatego, że nauczyłam córkę angielskiego.
  7. Nie każdy egzamin wlicza się do oceny końcowej i tutaj za nic nie mogę zrozumieć, dlaczego. Np. w pierwszym module egzaminy takie jak wprowadzenie do literaturoznawstwa, do językoznawstwa czy do nauczania angielskiego w ogóle nie liczą się do oceny końcowej. Nie mogę zrozumieć, dlaczego, skoro są to absolutne podstawy. Obojętne jednak, na jaką ocenę je zdasz, może być to najniższa ocena. Musisz tylko zdać, nic poza tym, żadnych ambicji.

Tutaj przeczytasz o tym, jak uczyłam córkę angielskiego:

Dwujęzyczność zamierzona

Wielojęzyczność mojej córki

Co myślisz o moim wpisie? Daj znać komentarzu! Co Cię zaskoczyło?