Gdybym nie pracowała po 18 godzin na dobę, to na pewno częściej pisałabym na tym blogu, ale jest jak jest. Niedługo skończę rozwijanie mojej działalności, więc może trochę odetchnę. Mam przynajmniej taką nadzieję, a że nadzieja matką głupich, to każdy wie.

Dobrze, następny post będzie poświęcony ciekawym słówkom, a dzisiaj rozpoczynam pisanie o moich doświadczeniach dydaktycznych. Mam ich bardzo dużo i jestem bardzo szczęśliwa, że je zdobyłam. Nauczanie to moja pasja i cieszę się z każdej przygody. Lubię przygotowywać materiały dydaktyczne. Mam taki arsenał materiałów, że niedługo chyba poszukam większego mieszkania. Postaram się kiedyś napisać o materiałach dydaktycznych. Posługuję się głównie niemieckimi, angielskimi i polskimi podręcznikami.

Na początek chciałabym opisać, z jakimi uczniami mam doświadczenia dydaktyczne. Piszę o mojej pracy tutaj w Niemczech. O uczeniu przez Skypie napiszę innym razem.

a) Polska – wiadomo, że w Niemczech Polacy to ogromna mniejszość narodowa. Gdyby tak wszyscy w moim mieście chcieli się uczyć, to byłabym bogata. Niestety, większość jest tym kompletnie niezainteresowana i wystarczy im, kiedy dukają. Kiedy muszą pójść do lekarza albo do urzędu, to proszą kogoś, kto zna język i może tłumaczyć. Trzeba ich cały czas prowadzić za rączkę jak dzieci. Sama to wiem, bo przecież nieraz tłumaczę takim osobom. Kiedy ktoś jest sam, to jeszcze ujdzie, ale kiedy są dzieci, to jest przecież więcej do załatwienia. Niezmiennie dziwi mnie, że takim osobom nie zależy, żeby np. dogadać się z nauczycielami swoich dzieci. Żyją w tym kraju, znając tylko wybrane słowa i zwroty. Sama znam osoby, które są tutaj 25 lat i znają dosłownie kilka zdań po niemiecku. Koszmar. Mam znajomego Polaka, który jest dekarzem i mógłby zarabiać świetne pieniądze, gdyby znał język, ale mu nie zależy. Ma pracę na pół etatu i ciągle narzeka. Jest w Niemczech od prawie roku i nawet dni tygodnia jeszcze nie umie. Koszmar, ale już naprawdę nic mnie nie zdziwi. Takie osoby mają nastawienie: „mi już nic nie pomoże”. Jasne, że nie, jeśli wolisz olewać sprawę i liczyć na to, że Niemcy będą gestykulować albo pokazywać ci obrazki.

Są jednak też ludzie, którzy chcą się nauczyć tego języka, żeby normalnie porozumiewać się z Niemcami i najbardziej lubię uczyć takie osoby, bo wtedy czuję, że moja praca ma sens. Moi uczniowie w większości pracują fizycznie, ale mimo to znajdują czas na lekcje i to mnie cieszy. Ucząc, muszę się oczywiście nastawiać na język codzienny, a nie na żadne abstrakcje.

Mam w tym tyle doświadczenia, że mogę powiedzieć, że najgorzej jest wyjechać do obcego kraju, nic nie umiejąc. Wtedy takie osoby powtarzają po Niemcach to, co wydawało im się, że usłyszały i wychodzą głupoty. Takim osobom strasznie trudno jest się nauczyć w miarę poprawnego języka. Nieraz uczą się latami, a i tak potem mówią po swojemu. Ciężko jest, kiedy nie miało się wcześniej żadnych podstaw i uczyło się ze słuchu. Dorośli to nie dzieci, które uczą się języka naturalnie. Potem często kłócą się ze mną, że słyszeli to czy tamto, a ja doskonale wiem, że źle zrozumieli i że Niemcy powiedzieli zupełnie coś innego.

Wielu moich uczniów chodziło wcześniej na kursy niemieckiego prowadzone w Volkshochschulen. Takie kursy są prowadzone przez Niemców. Większość z tych osób nic tam się nie nauczyła, bo ci nauczyciele nie mogli w żaden sposób porównać polskiego i niemieckiego oraz zwrócić uwagi na różnice, a na początkowym etapie jest to szalenie ważne. 

Poza tym uczę też polskie dzieci, które przyjechały z rodzicami do Niemiec będąc już w wieku szkolnym. Dzieci do wieku 10 lat załapują trochę szybciej, ale potem jest tylko trudniej. Obok języka ogólnego dochodzi język fachowy z poszczególnych przedmiotów, a niemiecki język fachowy jest dosyć specyficzny.

b) Niemcy – mam również niemieckich uczniów. Są to Niemcy, którzy chcą się uczyć języka polskiego. Teraz np. uczę polskiego jedną panią, która ma 77 lat. Nie pochodzi z Polski, nie ma tam rodziny, ale interesuje ją nasz język. Poza tym uczę również polskiego na uniwersytetach ludowych, ale o tym będzie osobny tekst.

c) Tajlandia – od dwóch lat uczę niemieckiego dziewczynę z Tajlandii. Teraz ma 18 lat. Poznałam ją w szkole, w której uczyłam. Ona mówi po niemiecku dobrze, nie ma żadnych problemów z porozumiewaniem się, ale robi błędy gramatyczne. Musi je wyeliminować możliwie w jak największym stopniu, żeby dobrze zdać maturę. Zrobiła skok z Realschule do Gymnasium, bardzo duże osiągnięcie. Bardzo trudno jest mi jej wytłumaczyć odmianę rodzajnika, bo w jej języku nie ma niczego podobnego. Trudno jest też z czasami, z końcówkami przymiotnika, z zaimkami i przyimkami. Bardzo trudno jest jej zrozumieć np. przyimki z celownikiem i biernikiem, bo w jej języku praktycznie w ogóle nie ma deklinacji. Mi też nie jest łatwo, bo nie znam tajskiego i nie mogę porównać. Mimo wszystko jednak sobie radzimy i moja uczennica zrobiła wyraźne postępy. Robi coraz mniej błędów gramatycznych i jej teksty są coraz lepsze.

d) Słowacja – może i słowacki jest w jakiś sposób podobny do polskiego, ale nie znam tego języka i nie odważyłam się robić porównań. Mój uczeń był w piątej klasie tutejszego gimnazjum. Ćwiczyłam z nim głównie deklinację rodzajnika i koniugację. Również zrobił duże postępy. Po niemiecku mówił dobrze, ale z błędami. Nie przeszkadzało mu to w życiu codziennym, dopóki nauczycielka niemieckiego nie zwróciła uwagi na błędy gramatyczne. Teraz już go nie uczę, bo rodzina przeprowadziła się do Frankfurtu.

e) Bułgaria – obecnie uczę 12-letnią dziewczynkę z Bułgarii, która jest w Niemczech od dwóch tygodni. Rodzice ją tutaj sprowadzili. W Bułgarii miała niemiecki przez 6 miesięcy, ale o wiele lepiej zna angielski. Tłumaczę jej więc po angielsku oraz stosuję wizualizację. Jeśli ją pytam „Do you know what Zeitung means?” i nie wie, to pokazuję gazetę. To samo robię z przedmiotami. Jeśli pojawiają się abstrakcyjne pojęcia, to na takie okazje znalazłam w Internecie słownik niemiecko-bułgarski, także nie ma problemu. Może nawet załapię coś po bułgarsku, nigdy nie zaszkodzi. Nie wiem jednak, jak długo będę ją uczyła, gdyż jej ojciec powiedział mi niedawno, że za jakiś czas chciałby z nią rozmawiać w domu po niemiecku, a na to ja absolutnie się nie zgadzam. A dlaczego? Z prostego powodu – on w każdym zdaniu robi błędy: w szyku zdania, w rodzajnikach, w odmianie czasownika. Przecież wtedy u jego córki błędy się tylko utrwalą! Poza tym w dydaktyce jest zalecane, aby rodzice rozmawiali ze swoimi dziećmi w języku ojczystym. Przecież dorośli i tak nie opanują języka obcego tak jak rodzimy użytkownik języka, więc po co uczyć dzieci błędów? Jeśli w rodzinie tej dziewczyny tak będzie, to ja zrezygnuję z jej uczenia i pieniądze będą mi obojętne. Dużo ważniejsze jest dla mnie, żeby moja praca nie szła na marne.

f) Indie – Hindusów też uczyłam i okazyjnie uczę. Podam tu przykład: mam znajomego Hindusa, który od dwóch lat twierdzi, że musi nauczyć się czytać i pisać po niemiecku, żeby zrobić tutaj prawo jazdy. Raz na 2 miesiące weźmie u mnie lekcję, więc wielkiej motywacji tutaj nie ma. Jego językiem ojczystym jest język pendżabski. Nie wiem dokładnie, co to za język, ale na pewno dziwny, skoro „mój” Hindus nad prawie każdą samogłoską stawia przegłos i w ogóle nie słyszy różnicy pomiędzy „o” a „ö”. On pisze tak dziwnie, że nie rozumiem, na jakich zasadach pisze to, co pisze i skąd biorą się litery w układzie takim, a nie innym. Próbowałam to ogarnąć, ale musiałabym dłużej nad tym posiedzieć i zapytać kogoś, co to za język. On mówi po niemiecku „ja być, ja mieć”. Nauczył się tego języka ze słuchu i stąd wiele problemów.

Wszystkie te doświadczenia na pewno mnie wzbogaciły i wzbogacają. Jeśli ktoś chce się uczyć, to ja na pewno potrafię go nauczyć. Musi tak być, skoro mam uczniów, którzy dojeżdżają do mnie 60 km w jedną stronę.

O moich doświadczeniach dydaktycznych napiszę jeszcze w zakresie: praktyki na studiach, praca w niemieckiej szkole, kursy polskiego w Volkshochschulen i uczenie poprzez Skype. Nie wiem kiedy, ale napiszę.